14 grudnia redakcja „Faktu” opublikowała sensacyjne wyniki sondażu Kantar Public przeprowadzonego trzy dni wcześniej na próbie 1000 osób powyżej 18 lat metodą CATI (wyniki bez niezdecydowanych).
Gdyby wybory odbywały się w najbliższą niedzielę, na kandydatów PiS zagłosowałoby aż 50 procent Polaków. Tak wysokiego poparcia rządząca partia nie miała dotychczas. Z tego, co pisano i mówiono zaraz po zmianach na stanowisku premiera, można się było spodziewać, że oburzony na upokarzające okoliczności odwołania sympatycznej i lubianej Beaty Szydło elektorat jakoś wyrazi swoje niezadowolenie z polityki prezesa Kaczyńskiego. A jednak stało się inaczej.
Na podstawie tego sondażu wyliczono, że PiS miałby w Sejmie 258 posłów, Platforma Obywatelska tylko 88 mandatów, Kukiz’15 – 33, Nowoczesna – 30 i SLD – 8.
Jako człowiek wiekowy, który przeżył wszystkie powojenne polityczne zakręty naszego kraju, nie popadałbym w przesadną euforię z powodu wyników jednego sondażu, ale również bym ich nie lekceważył, jak to zrobiła np. ekipa Bronisława Komorowskiego, której wydawało się, że przy tak wysokiej sondażowej przewadze, nie może on przegrać z Andrzejem Dudą. Zważmy, że na wynik sondażu zleconego przez „Fakt” nie wpłynęła cała żenująca i upokarzająca Beatę Szydło procedura wymiany premiera rządu dobrej zmiany. Nie wpłynął również fakt, że jednocześnie w Sejmie prawicowa większość przepchnęła niszczącą trójpodział władzy ustawę o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.
Jakiej Polski chcą Polacy ?
Prawie równocześnie z „Faktem” wyniki swego sondażu opublikowała „Polityka” (nr 49, 6 – 12. 12. 2017). Przeprowadzono go na grupie ponad 1000 osób i sprawdzano, czego chcą Polacy, jakiej Polski, jakiego państwa i ustroju. Np. zadawano pytanie: do czego uprawnia partię polityczną zwycięstwo w wyborach ? 24 proc. respondentów odpowiedziało, że zwycięzcy otrzymują pełnię władzy w państwie, ale 58 proc. odpowiedziało, że otrzymują władzę ograniczoną przez konstytucję, sądy i prawa mniejszości. Wśród osób z wyższym wykształceniem 72 proc. opowiada się za demokratycznymi ogranicznikami władzy, czyli jest przeciwna temu, co robi PiS.
Pytano też, z czego powinny być wypłacane emerytury. 54 proc. respondentów odpowiedziało: z bieżących przychodów ZUS, z dofinansowaniem z budżetu państwa, wszystkim według tych samych zasad. 33 proc. wskazało, że z indywidualnych kont emerytalnych w wysokości zależnej od zebranych tam podczas aktywności zawodowej środków.
57 proc. Polaków wyraziło opinię, że sądy powinny pozostać w pełni niezależną, odrębną władzą, 31 proc. – powinny podlegać nadzorowi i kontroli władzy państwowej. W tej dziedzinie też nie ma akceptacji polityki zjednoczonej prawicy.
45 proc. respondentów opowiedziało się za tym, aby polska gospodarka opierała się na firmach i bankach państwowych lub z polskim kapitałem, a 36 proc. na przedsiębiorstwach prywatnych, poddanych regułom prawa i wolnego rynku. W tej dziedzinie większe jest poparcie dla polityki i praktyki PiS.
Również 45 proc. Polaków opowiada się za państwem opiekuńczym, które zapewni szerokie świadczenia socjalne, nawet jeśli wymaga to podniesienia podatków lepiej zarabiającym, a 41 proc. wybrało odpowiedź, że państwo powinno pomagać tylko najbiedniejszym i nie podwyższać podatków, bo to godzi w pracowitość i inicjatywę.
W sondażu zapytano też o obecność Kościoła w życiu publicznym i państwowym. 69 proc. odpowiedzi brzmiało: państwo powinno być świeckie, a wyznawanie religii sprawą prywatną. Tylko 21 proc. pytanych opowiedziało się za tym, że Kościół powinien uczestniczyć w życiu publicznym i wpływać na decyzje władzy państwowej.
Co oznacza zmiana premiera z Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego ?
Takie pytanie premierowi Morawieckiemu zadali Katarzyna Gójska i Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej”. A oto fragment odpowiedzi: Decyzja kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości to nie jest zmiana kierunku, w którym zdąża nasza formacja. Cel, jaki przedstawiło nam do realizacji kierownictwo polityczne na czele z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, cel, który został też zawarty w naszym programie, to modernizacja i budowa silnej, bezpiecznej Polski. A żeby ten cel osiągnąć, wszystkie polskie rodziny muszą korzystać ze wzrostu gospodarczego. To oznacza dbałość o sprawy społeczne, inwestycje rozwojowe i dobre relacje z partnerami z zagranicy. Pierwsze dwa lata rządów Zjednoczonej Prawicy to przede wszystkim likwidacja rażących niesprawiedliwości – wyciągnięcie dzieci i młodzież z biedy, a czasami ze skrajnego ubóstwa, dzięki programowi 500+, obniżeniu wieku emerytalnego i wprowadzeniu darmowych leków dla seniorów. Naszym wielkim sukcesem jest także uszczelnienie systemu podatkowego, bo dzięki temu największe w czasach III RP programy społeczne są możliwe. I to bez naruszania stabilności finansów publicznych. Innym sukcesem jest też sprowadzenie do Polski inwestycji, które dają nowe, wysokopłatne miejsca pracy. To wszystko działo się pod ostrzałem ze strony naszych przeciwników, którzy nie wahali się przed działaniami odbijającymi się negatywnie na wizerunku Polski za granicą. Mogę w tym miejscu obiecać, że będę mocno skoncentrowany także na arenie międzynarodowej – przede wszystkim Europie i Stanach Zjednoczonych. Oprócz tego oczywiście gospodarka i nasze flagowe inwestycje, takie jak program Mieszkanie+ czy Centralny Port Komunikacyjny. To trudne wyzwanie i jestem zaszczycony kredytem zaufania, który dostałem od kierownictwa naszego obozu politycznego.
Bankster po matce Polce
Pod takim tytułem współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym” Andrzej Stankiewicz prezentuje swoje refleksje dotyczące zmiany na stanowisku premiera PiS-owskiego rządu. Na pozór ta zmiana jest groteskowa – pani premier i pan wicepremier zamienili się miejscami, bo tak nakazał im prezes PiS Jarosław Kaczyńsk. Po pierwsze – czemu w ogóle zmieniać premiera? Od dwóch lat słyszeliśmy od machiny propagandowej PiS, że rząd Beaty Szydło to gabinet zesłany nam przez Opatrzność. W dodatku sondaże pokazują, że spora część Polaków doceniała ten rząd i samą panią premier, głównie jej socjalny rys. Trzeba jednak pamiętać, że Kaczyński nie kieruje się takim zewnętrznym oglądem, tylko realną oceną sytuacji w rządzie – a zna ją tak dobrze, jak nikt inny.
Kaczyński uznał, że dotychczasowy gabinet stał się nieefektywny. Jako premier Szydło od początku miała związane ręce. Nie mogła samodzielnie podejmować kluczowych decyzji, miała ograniczony wpływ na najważniejszych ministrów i musiała się na bieżąco konsultować z prezesem. Dziś Kaczyński ma do niej pretensje o to, że większość spraw trafia do jego ucha – tyle że on sam stworzył taki system.
Gdyby Kaczyński wyrzucił Szydło i sam obwołał się premierem – zaskoczenia by nie było. A i PiS byłby ukontentowany, a nie skonfundowany i sfrustrowany jak dziś. Na ostatniej prostej zaszła jednak drastyczna zmiana – Kaczyński chwycił swą partię za gardło i wymusił na niej zgodę na premierostwo dla Mateusza Morawieckiego. W ten sposób premierem partii zwyczajnych Polaków, ciemiężonych przez elity III RP stał się bankier o wielomilionowym majątku, szkolony za granicą, doradca Donalda Tuska nawet po Smoleńsku, nagrany w restauracji u Sowy i Przyjaciół. To zasadnicza zmiana po skromnej matce Polce z gminy Brzeszcze, która miała ilustrować styczność partii z masami. (…) Lider PiS uważa Morawieckiego za wizjonera, który chce przebudować polską gospodarkę. Szydło nie miała takich wizji, którymi mogłaby urzec prezesa.
Morawiecki może złagodzić wizerunek rządu w kręgach biznesowych i za granicą. (…) Może dla PiS pozyskać część dużego biznesu, zniesmaczonego opozycją, albo tez po prostu pragmatycznego. Może pozyskać wyborców centrowych, zwłaszcza jeśli złagodzi polityczny kurs – czego zrobić bez przyzwolenia Kaczyńskiego nie sposób.
(…) Jeszcze ważniejsze jest to, że nominacja dla Morawieckiego może być początkiem procesu sukcesji w PiS, zapowiadanej przez Kaczyńskiego od lat. Partia żyje takimi plotkami.
Jan Rokita: Morawiecki ma szansę przejąć sukcesję po Kaczyńskim
Jeśli tak doświadczony polityk, jak Jan Rokita, teraz zajmujący się publicystyką, pisze na łamach prawicowych „Sieci” (11 – 17 grudnia), że nowy premier Mateusz Morawiecki ma realne szanse przejąć partyjną sukcesję po Jarosławie Kaczyńskim, to coś jest na rzeczy. Zacytujmy fragmenty ciekawych rozważań Rokity zatytułowanych „Delfin”. Zarówno Morawiecki, jak i Duda oraz Gowin są postaciami politycznymi kulturowo wyraźnie różniącymi się od „twardego jądra” pisowskiego aktywu: wielkomiejscy, raczej prorynkowi (mimo etatystycznej retoryki, w której lubuje się Morawiecki) i mało skłonni do ideologicznych krucjat. Mimo przytłaczającego autorytetu Kaczyńskiego taka sytuacja musi wywołać stan fermentu w partii, a co ważniejsze – pewną dezorientację twardego elektoratu PiS. Oznacza to zarówno ryzyko zachwiania słupków partyjnych sondaży, jak i możliwość zagnieżdżenia się wewnątrz partii bakcyla tarć, kwasów i waśni. Nic dziwnego, iż niezadowolenie z tego, że bankier milioner ma być teraz twarzą dobrej zmiany, widać nie tylko w kręgu działaczy radiomaryjnych, lecz także pośród twardych pisowskich dziennikarzy i intelektualistów przekonanych, że plebejska sylwetka Szydło była najlepszą gwarancją utrzymania zdobytej sympatii mas.
(…) W przeciwieństwie do Szydło nowy premier to polityk z prawdziwymi ambicjami i talentem przywódczym. Wystarczy nieco uważniej przyjrzeć się działaniu resortów i agencji podporządkowanych Morawieckiemu, aby zauważyć, że tworzy się tam swoisty „l’esprit de corps”, na podobieństwo firmowych lojalności pracowników międzynarodowych korporacji. Fundamentem owego „resortowego patriotyzmu”, który udaje się pobudzać Morawieckiemu, jest uznanie bezapelacyjnego przywództwa, czasem graniczącym z uwielbieniem.
(…) Z takich czy innych powodów lider PiS liczy się z perspektywą swego odchodzenia z polityki. I tym razem nie poszukuje kolejnego premiera zderzaka, którego można zstąpić kimś innym za niezbyt długo, ale delfina, zdolnego w przypadku rządowego sukcesu do stopniowego przejmowania i reformowania partii. Kaczyński doskonale wie, że wśród jego partyjnych zauszników nie ma nikogo, kto miałby siłę osobowości pozwalającą na wewnętrzną modernizację PiS i przeniesienie go w polityczną przyszłość.
(…) Albo zatem nowy premier odniesie sukces, to znaczy poprawi niską jakość rządzenia i wizerunek kraju, po czym utrzyma władzę po roku 2019. I wtedy będzie miał szanse na [partyjną sukcesję po Kaczyńskim. Albo to się nie uda, a obecna nominacja Morawieckiego stanie początkiem zmierzchu całej formacji.
Wszyscy Polacy biało-czerwoną drużyną
Premier Morawiecki swoje expose’ zakończył znamiennym zdaniem – apelem: My, Polacy, nie jesteśmy tylko biali albo tylko czerwoni, trzeba wreszcie odrzucić te zabójcze podziały, my jesteśmy biało-czerwoni: wszyscy Polacy jesteśmy biało-czerwoną drużyną. Te słowa oznaczają odbiegającą od dotychczasowej polityki rządzącej partii bezwzględnego deprecjonowania i oskarżania tzw. totalnej opozycji.
Grzegorz Osiecki z „Dziennika Gazety Prawnej” (15 – 17 XII) nawiązując do problemów rządu Morawieckiego w szkicu „Polityczny taniec na linie”, pisze: W swoim expose’ Morawiecki zawarł też wiele pojednawczych gestów wobec środowisk, z którymi PiS jest skonfliktowany. (… ) Także pod adresem przeciwników padły zapewnienia, że rząd będzie chciał ich do siebie przekonać. Wrażenie otwarcia trwało krótko, bo zaraz potem wystąpił szef klubu PiS Ryszard Terlecki, który w niewybrednych słowach opozycję skrytykował.
– Jestem zdziwiony, że Terlecki, który zna historię PRL, nie widzi, że używając takich słów, jak lumpy polityczne i sprzedawczyki, wchodzi w język propagandy komunistycznej. To pokazuje, że ilekroć Morawiecki wykona jakiś gest, to zaraz przyjdzie Terlecki lub ktoś mu podobny i te jego pojednawcze apele zniszczy – zauważa prof. Antoni Dudek.
Więc, jak to często bywa w polityce, dużo wysiłku będzie kosztowało premiera, by na koniec kadencji powiedzieć: „chcieć to móc”, a nie: „chcieliśmy jak najlepiej, ale wyszło jak zawsze”. Oczywiście, jeśli Morawiecki na swej funkcji dotrwa do nowych wyborów, czy wcześniej nie narazi się Prezesowi?
Premier wielu wyzwań
Pod takim tytułem katolicki politolog i publicysta Andrzej Grajewski w „Gościu Niedzielnym” (17 XII) prezentuje interesujące rozważania na temat – dlaczego prezes Kaczyński postawił na Mateusza Morawieckiego, a nie na powszechnie lubianą Beatę Szydło. Zdecydował się na wymianę premiera, sam pozostając w drugim szeregu. Wybrał wariant, jaki w okresie międzywojennym preferował marszałek Józef Piłsudski, formalnie pozostając od 1926 r. jedynie generalnym inspektorem sił zbrojnych. Wszyscy jednak wiedzieli, że najważniejsze decyzje musiały mieć pełną jego akceptację. Dzisiaj jest podobnie. Jarosław Kaczyński nie jest politykiem podejmującym decyzje pod wpływem sentymentów. O kandydaturze Morawieckiego myślał od dawna, dostrzegając w nim lidera, zdolnego wytyczyć polskiej polityce cele w perspektywie nie jednej kadencji, ale całej dekady.
(…) Ale to skuteczna polityka fiskalna wicepremiera Morawieckiego, który był ministrem rozwoju i finansów oraz przewodniczącym Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, stała za prospołeczną polityką rządu Beaty Szydło. Z żelazną konsekwencją potrafił uszczelnić system poboru podatków oraz rozprawić się z mafią podatkową. Dzięki temu możliwe było nie tylko realizowanie kosztowych programów społecznych, ale także zapewnienie solidnej rezerwy budżetowej. Stworzył od podstaw Krajową Administrację Finansową, która w marcu bieżącego roku zastąpiła służby podatkowe, służby kontroli skarbowej i służbę celną. Postawił na ludzi, z których żaden nie należał do PZPR. Wielu prominentnych działaczy PiS-owskich w tym zaciągu znaleźć by się nie mogło. Z jego inicjatywy doszło do przejęcia przez państwo udziałów w dwóch wielkich bankach, co zmieniło proporcje w sektorze finansowym. Warto dodać, że ten wariant proponował już jako członek Rady Gospodarczej przy premierze Tusku, ale wówczas nie udało się przejąć kontroli nad BZ WBK.
Morawiecki jest człowiekiem zamożnym. Jak wynika z jego oświadczenia majątkowego, wchodząc do polityki, miał na koncie blisko 3 mln zł w gotówce oraz ponad 4 mln zł w papierach wartościowych, głównie w akcjach Banku Zachodniego WBK, którego pozycję rynkową współtworzył. Ta zamożność kłuje w oczy wielu jego przeciwników politycznych w PiS, którzy nie mówią o nim inaczej jak „bankster”. (…)
To patriota o twardym charakterze, zahartowany w młodości. W PRL nie jeździł na zachodnie stypendia, jak wielu ważnych w III RP polityków, współpracujących przy okazji z bezpieką, ale działał w konspiracji na Dolnym Śląsku. W latach 80. Mateusz wychowywał się bez ojca, Kornela Morawieckiego, który stale się ukrywał lub siedział w więzieniu. Przeżył wtedy dziesiątki brutalnych rewizji w domu rodzinnym, gdzie bezpieka szukała śladów ukrywającego się ojca. W czasie jednego z przesłuchań grożono mu nawet bronią i wywieziono do lasu, sugerując, że zostanie zabity, jeśli nie wskaże miejsca ukrywania się ojca. Nigdy nie zapomniał tamtego doświadczenia. Zawsze pomagał działaczom podziemia, którym w III RP z różnych powodów życie się nie ułożyło. Kierowany przez niego bank patronował wielu akcjom patriotycznym i przedsięwzięciom medialnym. (…)
Nigdy ostentacyjnie nie obnosił się ze swoją religijnością. Ma żonę i czworo dzieci. Mieszka w Warszawie we własnej posiadłości. Ludzie bywający u niego wspominają, że to dom, w którym wartości narodowe i katolickie zawsze były stawiane na pierwszym planie.(…)
Wśród postaci historycznych wzorem dla niego jest Józef Piłsudski, zarówno jako człowiek czynu, jak również jako polityczny wizjoner, marzący o wielkości polskości, jednocześnie unikając megalomanii. (…)
Jak się wydaje, najważniejszym czynnikiem, dla którego Kaczyńskie zdecydował się powierzyć Mateuszowi Morawieckiemu urząd premiera, było przekonanie, że tylko on będzie w stanie zrealizować Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, którego sukces może radykalnie zmienić nasze położenie. W szeregach PiS nie ma poza Morawieckim drugiej osoby, która posiadałaby tak rozległe kontakty międzynarodowe, a zarazem dysponowała tak dogłębną wiedzą o mechanizmach rynkowych. Plan jest wściekle krytykowany przez liberałów jako próba odwrócenia dotychczasowego modelu gospodarczego zdominowanego przez dwie tendencje: przekonanie, że prywatny kapitał zawsze jest lepszym inwestorem aniżeli państwowy oraz że panaceum na wszystkie bolączki jest prywatyzacja, najlepiej z preferencjami dla kapitału zachodniego. Morawiecki odrzucił oba te dogmaty i chce, aby wielki wysiłek państwowy (jak w czasach II Rzeczypospolitej, kiedy budowano Gdynię czy Centralny Okręg Przemysłowy) stał się najważniejszym motorem rozwoju przemysłu. Aby ten plan miał jakiekolwiek szanse na realizację, musi zarządzać nim silny premier, który żelazną ręką wypleni wszystkie nawyki Polski resortowej, uniemożliwiające jakąkolwiek koordynację planów społecznych.
Prof. Gomułka: program inwestycyjny Morawieckiego to fantazjowanie
W obszernej rozmowie z prof. Stanisławem Gomułką, głównym ekonomistą Business Centre Club i konsultantem MFW, publikowanej w listopadowym numerze wrocławskiej „Odry” przeczytałem:
- Program Mateusza Morawieckiego zakładał wzrost udziału inwestycji w PKB nawet do 25 proc. Z 17 do 25 to wzrost o osiem punktów procentowych, czyli o około 15 miliardów złotych rocznie!
– Czy to realne ?
– Moim zdaniem, to fantazjowanie. Poza tym wicepremier Morawiecki chce, żeby ten wzrost nastąpił raczej w obszarze inwestycji krajowych niż zagranicznych. Aby rodzimych inwestycji przybywało, musiałyby też wzrosnąć krajowe oszczędności. Natomiast program PiS akcentuje przede wszystkim wzrost konsumpcji, o czym świadczy program 500+, podwyższenie kwoty wolnej od podatku, obniżenie wieku emerytalnego i pomoc dla frankowiczów. I rzeczywiście, pomimo wycofania się z dwóch ważnych obietnic, konsumpcja ma się dobrze, ale udział inwestycji w dochodzie narodowym w ciągu ostatnich dwóch lat maleje. W roku 2015 wynosił 18, a teraz już tylko 17 procent, zamiast rosnąć do zapowiadanych 20 procent.
– Wicepremier Morawiecki zdaje się dostrzegać ten problem, dlatego poszukuje inwestorów na całym świecie. Niedawno podał informację, że do Polski wejdzie J.P. Morgan, jeden z największych holdingów finansowych na świecie.
– Takie inwestycje, jak Mercedes czy J.P. Morgan nadają się jedynie do celów propagandowych. Rozmawiamy nie o pojedynczych przedsiębiorstwach inwestujących po 1-2 miliardy euro, czyli po kilka miliardów złotych, tylko o wielu dziesiątkach miliardów złotych. Zauważmy, że jeden procent PKB to około 20 miliardów złotych. Jeżeli zatem chcemy zwiększyć udział inwestycji w dochodzie narodowym o np. pięć punktów procentowych, to inwestycje krajowe i zagraniczne musiałyby wzrosnąć o 100 miliardów złotych. Do dzisiaj rząd nie ma programu realizacyjnego w tym obszarze gospodarki, nie przedstawił planu, jak chce osiągnąć tak znaczny wzrost udziału inwestycji w dochodzie narodowym. Poza tym realizuje takie decyzje, jak mocne uszczelnienie systemu podatkowego, zapewniające pewna poprawę w finansach publicznych, nie jakąś wielką, choć znaczącą, ale mogącą zniechęcać przedsiębiorców do inwestycji.
E. P