Tym razem nie w Raju, a na Odrze Ślum, po raz kolejny zabrzmiały szanty w wykonaniu zespołu MaPaja, łódką wypłynęły na Odrę rusałki, aby wrzucić na wodę wianki, a odważni udali się na poszukiwanie zaczarowanego kwiatu paproci, który, jak głosi legenda, przynosi szczęście i wielkie powodzenie.
Mimo chłodu nad brzeg Odry przybyło całkiem sporo osób. Obchody nocy sobótkowej w Dobrzeniu na stałe wpisało się w kalendarz lokalnych imprez. Organizatorem wydarzenia był klub Wodniaki, Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej oraz Stowarzyszenie Mam Talent. Gospodarze zadbali o poczęstunek, można było się raczyć chlebem ze swojskim smalcem lub pasztetem, małosolnym ogórkiem z domowego słoja oraz słodkimi przekąskami.
Członkowie zespołu MaPaja rozdali biesiadnikom kartki z tekstami szant, dzięki czemu publiczność śmiało i z werwą włączyła się do wspólnego śpiewania. Niektórzy próbowali tworzyć nawet układy taneczne do dźwięków popularnych żeglarskich pieśni. W odpowiednim momencie piękna, młoda dziewczyna w zielno – kwietnym wieńcu wypłynęła łódką (pod opieką doświadczonego żeglarza) na rzekę i puściła w jej nurt świętojański wianek.
Odnaleziony został również kwitnący kwiat paproci, dzieciaki, którym udało się go znaleźć, zapewniły sobie szczęście w dorosłym życiu. W nagrodę za swoją odwagę i bystrość otrzymały słodki upominek. Tradycji stało się zadość. Początek lata został należycie, w starosłowiański sposób przywitany.
Płonące pochodnie i pachnąca macierzanka
Dobrze, że stare obyczaje, tradycje czy obrządki są do dziś pielęgnowane. Dobrze, że pamięć o nich nie ginie, bo choć często są sprzeczne z kanonami wyznawanej przez nas wiary, stanowią część naszej słowiańskiej historii, historii naszych przodków. Pamiętam z czasów dzieciństwa, jak u nas obchodzono noc sobótkową. Byłam wtedy dorastającą dziewczynką. Tak jak moje rówieśniczki biegałam po łąkach, polach, spacerowałam po lasach. Kiedyś z przyrodą żyło się bardziej za pan brat, a że mieszkałam w górach, dzikich terenów, porośniętych trawami, ziołami i kwiatami, nie brakowało.
W noc sobótkową na Kamieńcu (jedno z wyższych wzniesień nad moją wsią), rozpalano wielkie ognisko. Wokół niego zbierała się młodzież, ale tylko ta pełnoletnia. Młodsi nie mogli przystąpić do zaczarowanego kręgu. Oszukiwać też nie było po co, bo wszyscy się znali, poza tym takie były zasady i tyle. Nikt raczej nie odważył się ich łamać. Co się działo przy ognisku, dokładnie nie wiem, bo za młoda byłam, żeby tam być, a kiedy dorosłam, tradycję diabli wzięli…
W każdym razie płonęło wielkie ognisko, do którego wrzucano różne pachnące zioła, grała kapela góralska, w której obowiązkowo prym wiodły skrzypce i harmonia, chłopaki śpiewały, dziewczyny tańczyły, a kiedy zapadła noc młodzi górale, aby przypodobać się pannom, skakali przez ognisko. A nie było ono małe. My, niedorośnięta młodzież biegaliśmy z wiankami zrobionymi z macierzanki i kwiatów polnych po łąkach, albo siedzieliśmy w trawie, chichotaliśmy i słuchaliśmy grania skrzypek i śpiewów niosących się echem po polach. W tym dniu mogliśmy dłużej zostać na dworze.
Widzieliśmy z oddali płonące ognisko, czasem płonęło ich więcej, świętowano w wielu miejscach.
Pamiętam jeszcze, jak młodzi chłopcy biegali po polach z płonącymi pochodniami, po to, żeby złe licho przepędzić, oczyścić pola i urodzaj zapewnić. W każdym razie sobótka była dużym wydarzeniem, barwnym, widowiskowym, tylko rodzice dorastających panien byli może mniej spokojni… Dla nich ta krótka noc była pełna napięcia i niepokoju. Ojcowie i matki z niecierpliwością czekali na powrót córek, bo nie wiadomo, co się zdarzyć mogło, a przecież sami byli młodzi i doskonale wiedzieli, co w trawie mogło zapiszczeć…